Teoria Pustej Ziemi, czy na biegunach jest wejście do podziemnego świata? Teoria pustej Ziemi to hipoteza, że Ziemia jest w środku pusta. Hipoteza pustej Ziemi była dyskutowana przez Platona. W XVII wieku Edmund Halley uważał, że Ziemia zbudowana jest z czterech sfer. O słońcu istniejącym wewnątrz Ziemi pisał Leonard Euler. W mitologii wielu kultur wspomina się o podziemnych krainach ze słońcem, podobnie jak to ma miejsce na powierzchni Ziemi. Jules Verne opisał taki świat w „Podróży do wnętrza Ziemi”, chociaż tam jest mowa tylko o olbrzymiej grocie.
Co przemawia za Teorią Pustej Ziemi (Hollow Earth)?
O realności koncepcji pustej Ziemi z otworami na biegunach, mogą świadczyć niektóre anomalie, obserwowane od niepamiętnych już czasów, przez ludzi podróżujących w obrębie kół podbiegunowych. Do tych dziwnych zjawisk nalezą mięzy innymi:
– zaskakująco wysokie temperatury panujące w rejonach najbardziej wysuniętych na północnym i południowym krańcu strefy podbiegunowej
– notowane temperatury mogą się różnić nawet o 30 stopni Celsjusza (są to temperatury dodatnie)
– zjawisko pojawienia się fałszywego słońca, które również może być odblaskiem słońca wewnętrznego Ziemi lub dla przebywających wewnątrz, słońca zewnętrznego
– ogromne ilości ryb w strefach podbiegunowych występowanie na słonych morskich wodach podbiegunowych słodkiej wody oraz błota, pyłków kwiatowych, kawałków drewna, kamieni i kurzu znajdywanych na górach lodowych
– dziwne zachowywanie się kompasu magnetycznego, który powyżej 85 równoleżnika jest bezużyteczny
– zjawisko zorzy polarnej, które może być wynikiem wydobywania się przez dziury w biegunach światła, którego źródłem jest słońce wewnętrzne Ziemi
– fakt, że odległość miedzy horyzontem, ze wschodu na zachód jest większa niż pomiędzy jego odpowiednikiem z północy na południe
– nieprzewidywalne zachowywanie się fal radiowych na biegunach
Co ciekawe, zastanawiające może być to, dlaczego oba bieguny są współcześnie miejscem owianym swojego rodzaju tajemnicą, skrzętnie utrzymywaną zarówno przez media mainstreamowe, jak i rządy państwowe. Z punktu widzenia gospodarczego i ekonomicznego bieguny są ponoć rejonami bardzo bogatymi w różnego rodzaju złoża, a także są olbrzymim rezerwuarem słodkiej wody pitnej. Więc dlaczego tereny te nie są jawnie eksploatowane? Natomiast naukowcy wolą szukać złóż i surowców na krążących w przestrzeni kosmicznej asteroidach. Kolejnym zastanawiającym zjawiskiem jest fakt, że z jakichś przyczyny samoloty nie latają nad biegunami. Przecież współcześnie położenie określa się poprzez systemy GPS, więc problemy z magnetycznym kompasem nie wchodzą w rachubę.
Przygoda Olafa Jansena:
Pewien młody Szwed poszukujący przygód, w wieku 19 lat wyruszył 3 kwietnia 1829 roku wraz ze swoim ojcem w niezwykłą podróż na pokładzie żaglowego statku rybackiego. Nazywał się Olaf Jansen i opuścił Sztokholm na pokładzie żaglowego statku rybackiego 3 kwietnia 1829 roku. Popłyneli razem z ojcem na południe między wyspami Gotlandią i Olandią, a potem przez cieśninę oddzielającą Szwecję od Danii. Po krótkim postoju w Kristiansand na wybrzeżu Norwegii, obaj skierowali się na północ, mijając Lofoty, zanim zatrzymali się w najdalej wysuniętym na północ porcie, Hemmerfesf. Po zaopatrzeniu się w prowiant, ojciec i syn pożeglowali na Spitzbergen, gdzie po raz pierwszy ujrzeli kilka olbrzymich gór lodowych, po czym 23 czerwca bezpiecznie zarzucili kotwicę w Zatoce Wijade. Tam z powodzeniem łowili ryby przez kilka dni, a następnie ruszyli dalej przez Cieśninę Hinlopen w stronę Ziemi Franciszka Józefa.
A oto spisana relacja przez Olafa Jansena:
Przez kilka dni płynęliśmy wzdłuż skalistego wybrzeża Ziemi Franciszka Józefa.
Wreszcie zerwał się przychylny wiatr, który umożliwił nam dotarcie do West Coast i, po całodobowej żegludze, dopłynęliśmy do jakiejś pięknej zatoczki. Nie chciało nam się wierzyć, że znajdujemy się tak daleko na północy. Część tego miejsca pokrywała bujna roślinność, a tamtejsze powietrze było ciepłe i spokojne. Naprzeciwko nas, bezpośrednio na północy, rozciągało się otwarte, nie zamarznięte morze.
Mój ojciec żarliwie wierzył w Odyna i Thora i często mawiał do mnie, że byli to bogowie, którzy przybyli z daleka, „spoza Wiatru Północnego”. Tu wyjaśnił, że istnieje tradycja, według której jeszcze dalej na północy znajduje się kraj piękniejszy od wszystkiego, co widzieli śmiertelni ludzie. Jego zapał, żarliwość i religijna gorliwość pobudziły moją młodzieńczą wyobraźnię i zawołałem: „Dlaczego nie mielibyśmy popłynąć do tego kraju? Niebo jest czyste, wiatr przyjazny i morze wolne od lodu”. Jeszcze teraz widzę przyjemne zaskoczenie, jakie odmalowało się na jego obliczu, gdy odwrócił się do mnie i zapytał: ” Mój synu, czy chcesz popłynąć ze mną i zbadać nieznane ziemie? Popłynąć tam, dokąd nie dotarł żaden człowiek?” Odpowiedziałem twierdząco. ” Doskonale – odrzekł. Oby chronił nas bóg Odyn!” i szybko ustawiwszy żagle spojrzał na nasz kompas, zwrócił dziób statku na północ w stronę otwartego przesmyku i nasza podróż się rozpoczęła.
Przez trzy dni żaglowiec płynął na północ, aż Olafa wyrwał ze snu gwałtowny sztorm i wołanie ojca o pomoc w zwinięciu żagli. Młody mężczyzna wspominał po latach, że:
„wszędzie wokoło otaczała nas gęsta mgła, czarna jak egipska noc, a w górze biała niczym para wodna; w końcu straciliśmy ją z oczu, gdyż wtopiła się w wielkie białe płatki padającego śniegu.”
Kiedy ojciec i syn szamotali się z żaglami, statek kołysał się na wszystkie strony, jakby znalazł się w środku wiru. Trwało to trzy godziny, aż przemoczeni do suchej nitki i wyczerpani rybacy znaleźli się na spokojnych wodach. Kiedy oglądali łódź w poszukiwaniu uszkodzeń, Olaf nagle zauważył w górze jakieś niezwykłe zjawisko:
Promienie słońca padały ukośnie, jakbyśmy znajdowali się gdzieś na półkuli południowej, a nie tak daleko na północ Słońce obracało się, kołysząc się jednocześnie, jego orbita była widoczna przez cały czas i unosiło się coraz wyżej i wyżej. Często przesłaniała je mgła, a mimo to wciąż przeświecało przez delikatne jak koronka chmury niczym zirytowane oko przeznaczenia, strzegące tej tajemniczej północnej krainy. Z daleka, na prawo od nas, odbijające się w górach lodowych promienie słoneczne tworzyły panoramę niezliczonych kolorów i kształtów, natomiast poniżej widać było zielonkawe morze, a w górze purpurowe niebo.
Kiedy Olaf przypadkiem spróbował kilku kropel wody morskiej, które spadły na jego rękę, zaskoczył go jej smak, gdyż była słodka. Po uzupełnieniu zapasów wody dzięki temu nieoczekiwanemu darowi losu, obaj mężczyźni płynęli dalej jeszcze przez kilka dni.
Któregoś dnia mniej więcej o tej samej porze ojciec zaskoczył mnie, gdyż zwrócił mi uwagę na nowy widok rozciągający się prosto przed nami, niemal na horyzoncie. „To fałszywe słońce!”, zawołał.” Czytałem o nich; nazywa się je odbiciem lub mirażem. Wkrótce zniknie”. Ale to matowoczerwone, fałszywe słońce, jak je nazywaliśmy, nie znikało przez kilka godzin; i choć nie wiedzieliśmy, czy rzeczywiście świeci, przez cały ten czas mogliśmy omieść spojrzeniem horyzont i zlokalizować blask tego fałszywego słońca co najmniej przez 12 godzin z każdej doby. Trudno wszakże powiedzieć, że przypominało ono słońce, chyba tylko okrągłym kształtem, a kiedy nie przesłaniały go chmury lub oceaniczna mgła, miało brązową, jakby zamazaną powierzchnię,
któ¬ra zmieniała się w coś w rodzaju białej, świetlistej chmury, jakby odbijała jakieś sil¬niejsze światło spoza siebie. Wreszcie zgodziliśmy się podczas dyskusji, że to żarzące się tak palenisko słońce, bez względu. na przyczyny tego zjawiska, nie było odbiciem naszego Słońca, lecz jedną z planet – w każdym razie istniało rzeczywiście.
Kompas pokładowy również pokazywał, że dzieje się coś bardzo dziwnego.
Kompas, który mocno przywiązaliśmy do jego miejsca z obawy przed następnym sztormem, nadal wskazywał na północ i poruszał się na czopie tak, jak w Sztokholmie. Igła przestała się nachylać. Cóż to mogło znaczyć? Po wielu dniach żeglugi na pewno dawno minęliśmy biegun północny – a przecież igła nadal wskazywała na północ. Zdumiało to nas, gdyż powinniśmy byli teraz płynąć na południe.
Według opowieści Olafa Jansena przez następne piętnaście dni obaj żeglarze wyraźnie widzieli linię brzegową kilku lądów, jednych równinnych, innych zaś z łańcuchami górskimi. Wreszcie postanowili dobić do jednego z nich. Kiedy wędrowali po nieznanej ziemi, ujrzeli rwące rzeki, piękne drzewa i bujną florę bardzo podobną do tej, którą znali, ale wszystko było znacznie większe. „Słońce” znów zwróciło ich uwagę, jak wspominał później Olaf.
W międzyczasie nie widzieliśmy już promieni „naszego słońca”, znaleźliśmy jednak
„wewnętrzny” blask, bijący od matowoczerwonego słońca, które już wcześniej przyciągnęło naszą uwagę. Emitowało teraz białe światło, jak gdyby spoza dalekiej ławicy chmur naprzeciwko nas. Świeciło mocniej niż, powiedzmy, dwa księżyce w pełni w całkowicie bezchmurną noc. Po 12 godzinach ta biała chmura znikała z oczu, jakby zasłoniło ją jakieś ciało, i następne dwanaście godzin odpowiadało naszej nocy.
Mój ojciec i ja skomentowaliśmy fakt, że nasz kompas nadal wskazywał na północ, chociaż teraz już wiedzieliśmy, że przepłynęliśmy przez zakrzywienie lub skraj otworu w Ziemi i że znajdowaliśmy się daleko na południu „wewnątrz” skorupy ziemskiej, która, według naszych obliczeń, musi mieć około 482 kilometrów grubości od „wewnętrznej” do „zewnętrznej” powierzchni. Krótko mówiąc, nie jest grubsza niż skorupa jajka, tak że powierzchnia „wewnątrz” jest niemal taka sama jak „na zewnątrz „. Wydaje się, że wielka świetlista chmura lub kula matowoczerwonego ognia,którą postanowiliśmy nazwać „Zadymionym Bogiem” – ognistoczerwona rano i wieczorem i pięknie biała w nocy – zawieszona jest w wielkiej próżni „we wnętrzu” Ziemi i utrzymywana tam przez niezmienne prawo grawitacji lub jakąś odpychającą siłę atmosferyczną. W rzeczywistości „Zadymiony Bóg” jest nieruchomy i zjawisko dnia i nocy „wewnątrz” Ziemi wywołuje jej dobowy obrót wokół osi.
Według Olafa Jansena ta niezwykła, odyseja trwała sto, a może więcej dni, których nie da się opisać”. W tym samym czasie w morzu, przez które płynęli, dokonały się pewne niewielkie przemiany, zmienił się też klimat:
Uznaliśmy, że nadszedł już listopad lub grudzień i wyczuliśmy, iż tak zwany biegun południowy zwrócony jest ku słońcu. Dlatego uważaliśmy, że, kiedy wydostaniemy się spod wewnętrznego blasku i ciepła „Zadymionego Boga”, natkniemy się na światło i ciepło prawdziwego Słońca, docierające do otworu na biegunie południowym. I nie pomyliliśmy się.
Później statek Jansena znów pochwyciły coraz to większe fale, kiedy pchał go do przodu ciepły wiatr świata wewnętrznego. Stopniowo zdali sobie sprawę, że powie¬trze robi się coraz chłodniejsze i zauważyli na horyzoncie kilka gór lodowych.
Wkrótce znaleźliśmy się wśród ławicy kry i nie mam pojęcia, w jaki sposób nasz stateczek przepłynął przez wąskie szczeliny między nimi i nie został zmiażdżony. Kompas nadal zachowywał się równie dziwacznie i chwiał się jak pijany, gdy mijaliśmy południowe zakrzywienie lub skraj skorupy ziemskiej, tak samo jak na jej północnym odpowiedniku. Wirował, nachylał się i zdawało się, że coś go opętało.
Przez wiele dni obaj żeglarze musieli manewrować między górami lodowymi, aż wreszcie wypłynęli na otwarte morze. Jednak, kiedy wydawało się im, że są już bezpieczni, łódź uderzyła w częściowo zanurzoną w falach górę lodową. Zostali wyrzuceni za burtę. Olaf spadł, nieprzytomny, na górę lodową. Kiedy ocknął się po kilku minutach, nigdzie nie było widać jego ojca. I chociaż gorączkowo szukał wszędzie wokół góry lodowej i badał wzrokiem ocean, nigdzie nie dostrzegł ani Jensa Jansena, ani statku.
Bez prowiantu i ciepłej odzieży, Olaf Jansen przygotowywał się na śmierć. Potem nieoczekiwanie w jego polu widzenia pojawił się jakiś statek. Nie chcąc wierzyć własnym oczom, Olaf przekonał się, że jest to szkocki wielorybnik z napisaną na burcie nazwą „Arlington”. Później miał się dowiedzieć, iż statek ten wypłynął we wrześniu z Dundee, by łowić wieloryby wokół Antarktydy. Wymachując rękami Olaf zdołał zwrócić uwagę załogi i pół godziny później był już bezpieczny na pokładzie. Kapitan wielorybnika, Angus MacPherson, okazał się miłym, choć upartym, starym wilkiem morskim. Nie znosił jednak opowieści, które uważał za czystą fantazję.
„Kiedy spróbowałem mu powiedzieć, że przybyłem «z wnętrza» Ziemi, kapitan i mat spojrzeli po sobie, pokiwali głowami i nalegali, żebym położył się na koi pod ścisłym nadzorem lekarza okrętowego”, wspominał Olaf Jansen.
Po dłuższym odpoczynku i spożyciu kilku smacznych posiłków rozbitek postanowił nie opowiadać więcej o swoich przeżyciach.
Minął rok, zanim Olaf Jansen dotarł w końcu do swego domu w Sztokholmie. Tam dowiedział się, że jego matka zmarła podczas, gdy on podróżował z ojcem. Młodzieniec po raz drugi opowiedział swoje przygody wujowi, Gustafowi Osterlindowi, jedynemu żyjącemu krewnemu. Odkąd wyłowiono go w pobliżu Antarktydy miał dość czasu na refleksje nad swoją dziwną podróżą i chciał teraz przekonać wuja, by sfinansował ekspedycję do „świata wewnętrznego”.
Początkowo myślałem, że popiera mój projekt. Wydawał się zainteresowany i poprosił, abym poszedł z nim do jakichś urzędników i opowiedział im – tak jak jemu o mojej podróży i odkryciu. Proszę sobie wyobrazić mój zawód i przerażenie, kiedy po zakończeniu mojej opowieści wuj podpisał jakieś papiery i bez ostrzeżenia zamknięto mnie w szpitalu dla umysłowo chorych. Miałem tam spędzić dwadzieścia osiem długich, nudnych i strasznych lat.
Według relacji Jansena wypuszczono go ze szpitala w październiku 1862 roku. W międzyczasie jego wuj umarł i Olaf Jansen był teraz zupełnie sam na świecie. Liczył sobie ponad 50 lat, nie miał przyjaciół, a w jego dokumentach odnotowano, że przeszedł chorobę umysłową. Cóż innego mógł zrobić, jak wrócić na morze?
Przez następne dwadzieścia siedem lat pracował jako rybak, poświęcając wolny czas na poszukiwanie dowodów na to, iż jego przeżycia w Pustej Ziemi nie były jedynie snem.
Zgromadził kolekcję książek o wyprawach polarnych, zrobił mnóstwo notatek i z trudem narysował mapy. Lecz przez cały ten czas nikomu nie opowiedział o swojej dziwnej podróży. W roku 1889 Jansen, który wtedy miał dobrze po siedemdziesiątce, sprzedał swój statek i postanowił wyemigrować do Ameryki, by spędzić resztę życia w cieplejszym klimacie. Przez dwanaście lat mieszkał spokojnie w Illinois, zanim 4 marca 1901 roku przeniósł się do Glendale w Los Angeles. Datę tę dobrze zapamiętał jako dzień rozpoczęcia drugiej kadencji prezydenta McKinleya. Zamieszkał skromnie w niewielkiej posiadłości spędzał czas na pielęgnowaniu kwiatów i kilku drzew figowych do dnia, kiedy spotkał Willisa George’a Emersona. Emerson (1856-1918) był powieściopisarzem.
W 1907 roku przeniósł się do Los Angeles wraz ze swoją żoną Bonnie, by pracować w rodzącym się przemyśle filmowym. Jako popularny autor westernów wyczuł, że zapowiada się zapotrzebowanie na tego rodzaju scenariusze po wielkim sukcesie The Great Train Robbery (Wielki napad na pociąg), którego akcja toczyła się na Dzikim Zachodzie, a wyświetlanym w 1903 roku. Była to dobra decyzja, gdyż w 1907 roku Gilbert Anderson, gwiazdor z The Great Train Robbery, stworzył Brancho Billy’ego – prawdopodobnie pierwszą słynną postać w dziejach kina – w serialu filmowym The Bandit Makes Good (Nawrócenie bandyty). Miał to być pierwszy z ponad czterystu odcinków o tym kowboju, a oznaczało to serię umów z pisarzami takimi jak Willis Emerson.
Mimo że Emerson i jego żona mieszkali zaledwie parę przecznic dalej od Olafa Jansena, autor scenariuszy dopiero stopniowo zaczął zauważać siwowłosego starca, gdy mijał go idąc do studia filmowego i wracając do domu. Często widywał Jansena w ogrodzie, ale starzec przez większość czasu wydawał się pogrążony w myślach, jak uświadomił to sobie później Emerson. Jednakże pewnego wiosennego poranka pomachał mu wesoło ręką i w ten sposób narodziła się przyjaźń, która później stała się partnerstwem literackim. Emerson napisał:
Niebawem przekonałem się, że mój nowy znajomy jest niezwykłym człowiekiem, inteligentnym i wykształconym w godnym podziwu stopniu. Ponieważ dopiero w późniejszym okresie swego długiego życia zatopił się w lekturze, nauczył się spędzać długie godziny pogrążony w głębokim zamyśleniu. Zachęcałem go do rozmowy i w następnych dniach i tygodniach dobrze poznałem Olafa Jansena, który po trochu opowiedział mi historię tak zdumiewającą, iż jej rozmach rzucał wyzwanie rozsądkowi i wierze. Ten starzec zawsze mówił tak żywo i szczerze, że oczarowały mnie jego dziwne opowieści.
Jansen pokazał też Emersonowi swoje notatki i mapy, w których zapisał i narysował każdy zapamiętany szczegół z podróży do „świata wewnętrznego”. Wciskając je pisarzowi w ręce powiedział, zostawiam je panu, jeśli obieca mi pan, że ofiaruje je światu. Pragnę, by ludzie poznali prawdę, gdyż wtedy wyjaśnione zostaną wszystkie tajemnice dotyczące pokrytej lodem Północ.
Mimo pewnych zastrzeżeń, Emerson wyraził zgodę i w rezultacie powstała książka The Smoky God: or A Voyage to the Inner World (Zadymiony bóg, albo podróż do świata wewnętrznego) opowiedziana własnymi słowami przez Olafa Jansena. Emerson przekazał ją swoim wydawcom, Forbes & Company, w Chicago. Książka została opublikowana na wiosnę 1908 roku, ale, niestety, Olaf Jansen umarł kilka tygodni wcześniej. Tym razem jednak nie musiałby być narażony na szyderstwa lub ryzyko szpitala dla psychicznie chorych.
W swoim wstępie do wspólnego z Jansenem dzieła Emerson przyznał, że wielu czytelników nie będzie chciało uwierzyć w tę historię – tak jak on sam. Mimo że treść tej książki nie zgadza się z kosmograficznymi rękopisami z przeszłości”, napisał”:
”…można na nich polegać jako na zapisie tego, o czym Olaf Jansen twierdzi, że zobaczył na własne oczy. Istnieje prastare porzekadło, że «prawda jest dziwniejsza od fikcji» i jeśli o mnie chodzi, sprawdziło się co do joty, gdy pisałem tę książkę.”
Świat wewnętrzny według Olafa Jansena i niektóre naukowe dowody świadczące o prawdziwości teorii pustych planet
Olaf Jansen miał bardzo dużo czasu na rozmyślania i wyciągnięcia wniosków ze swojej niezwykłej przygody. Dużo czytał i na podstawie własnych badań oraz opowieści Tybetańczyków uważa:
…że mamy wewnątrz świat taki jak nasz, a po środku próżni zawieszone jest wewnętrzne słońce, które energie pobiera z nuklearnej fuzji. Słońce to może mieć od 300 do 600 mil średnicy i jest na tyle ogromne, aby dawać dostatecznie dużo światła. To malutkie słońce może chwiać się wokół centrum próżni. Z uwagi na zachodzące procesy nuklearne, generuje ono pole magnetyczne, podobnie jak Słońce w naszym układzie planetarnym. To pole magnetyczne może przenikać poprzez bieguny północy i południowy.
…Kompas na statku płynącym po wodach zewnętrznego świata zawsze wskazuje północ [N], w momencie zbliżania się do otworu kompas zacznie wskazywać „dół”! (wskazówka będzie wychylała się do dołu), jeżeli fizycznie nie obrócimy kompasa do pozycji pionowej zacznie się on kręcić dookoła (mówi się, że kompas zwariował). W miarę wpływania statku do wewnętrznego świata, w momencie kiedy już będziemy po drugiej stronie, kompas powróci do normalnego stanu. Będzie nadal wskazywał północ [N], podczas gdy tak naprawdę będzie to już południe.
…Ruch obrotowy Ziemi, nie jest perfekcyjnie stały, z uwagi na to, że Ziemia przyspiesza i zwalnia w swoim ruchu. Z tego powodu wewnętrzne słońce, może kołysać się (jak pasażer w autobusie). Zapytacie, jak to możliwe, że wewnętrzne słońce znajduje się ciągle w samym centrum kuli ziemskiej i nie spadnie na wewnętrzną powierzchnię. Przecież z uwagi na to, że dygocze w jej wnętrzu co jakiś czas zbliża się do powierzchni wewnętrznej Ziemi bardziej lub mniej. Z tego powodu grawitacja powinna przyciągnąć słońce, a te spadłoby doprowadzając do ogromnej katastrofy. Istnieje teoria tzw. „repulsji światła” (oddziaływania świetlnego) która głosi, że promieniowanie świetlne jest ściśle związane z siłą grawitacyjną. Zatem promieniowanie wewnętrznego słońca oddziaływuje na wewnętrzną powierzchnię.
…W przypadku gdyby wychylone słońce zbliżyło się za bardzo do jednej z powierzchni, siła grawitacji została by zrównoważona przez oddziaływanie świetlne, które w tym miejscu byłoby większe za sprawą mniejszej odległości od słońca do powierzchni. Słońce szybko powróciłoby do dawnej pozycji.
Według zwolenników tej teorii, światło wewnętrznego słońca, przenika przez otwory na biegunach. Od czasu jednak, gdy otwory te, ze względu na oblodzenie, są bardzo małe, nie zdarza się to często.
Podobnież w latach 1686 i 1833 astronomowie mogli także zaobserwować światło wydostające się przez oba bieguny Wenus…
Według najnowszych badań naukowych, istnieją błędy w wyliczeniach związanych z powstawaniem zórz polarnych. Sugeruje się, że Słońce naszego Układu Słonecznego nie jest przyczyną powstawania zorzy polarnej. Aby powstała zorza, Ziemia nie odbiera dostatecznej ilości cząsteczek promieniowania słonecznego w górnych warstwach atmosfery.
A więc dlaczego istnieje to niezwykle widowiskowe zjawisko na Ziemi?
Zorze powstają, ale w sposób naturalny i wyłącznie na biegunach, z powodu promieniowania wewnętrznego słońca.
Jeśli zgodnie z oficjalną nauką, Słońce ma być przyczyną tworzenia się zórz, to dlaczego zorze nie powstają w innych miejscach na Ziemi, a tylko w pobliżu biegunów? Przecież najbardziej oświetlony przez Słońce jest równik…
Najnowsze badania dowodzą, że na razie tylko „słońca” wywołują pola magnetyczne, a nigdy normalna materia. Chyba, że planeta z wychłodzonym wewnętrznym słońcem jest silnie namagnesowana, ze względu na posiadane w sobie rudy i materiały o dużej przenikalności magnetycznej.
A więc można sądzić, że jest to zjawisko powszechne w naszym Układzie Słonecznym oraz w całej Galaktyce.
Źródła: Wikipedia, YouTube, KoniecSwiata.org
You must be logged in to post a comment.